środa, 12 sierpnia 2009

Tarnowskie Góry: Zabytkowa Kopalnia Srebra i Sztolnia Czarnego Pstrąga







Tarnogórskie podziemia znajdują się na Śląskim Szlaku Zabytków Techniki, o istnieniu którego dowiedziałam się z ... sobotniego dodatku turystycznego do Gazety Wyborczej. Koniecznie chciałam je zobaczyć, a Rajcza wydała mi się stosunkowo dobrym punktem wypadowym - to tylko około 130 km. Przed wyjazdem przygotowałam sobie sporo pomocnych informacji np. o liniach autobusowych i przystankach, na jakich należy wysiąść, godzinach otwarcia itp. Wszystko to miało służyć zminimalizowaniu czasu potrzebnego na poruszanie się po mieście.

Na początek o 5.05 rano pociąg z Rajczy do Katowic, tam krótka przesiadka i niezbyt długa podróż do Tarnowskich Gór. Zaraz obok bardzo ładnego dworca PKP w Tarnowskich Górach przystanki autobusowe. Mam szczęście - od razu trafiam na autobus do Kopalni Srebra. To zaledwie 3-4 przystanki, więc około 9.00 jestem już na miejscu.

W Kopalni dawniej wydobywano ołów i srebro. Złoża znajdujące się blisko powierzchni uległy jednak wyczerpaniu, a kopanie głębiej było nieopłacalne z powodu dużych kosztów odprowadzania wody gromadzącej się pod ziemią. Po kilkusetletniej ekploatacji złóż pozostało pod miastem około 150 km podziemnych korytarzy. Niewielkim fragmentem tego systemu są korytarze udostępnione do zwiedzania w Kopalni oraz Sztolnia. Trzeba jednak podkreślić, że Sztolnia służyła wyłącznie odprowadzaniu wody z kopalni i nie było w niej prowadzone wydobycie.

Kopalnia jest otwarta od 9.00, ale jak się okazuje otwarcie to jest czysto teoretyczne, bo turyści do środka wpuszczani są tylko grupami, a o 9.00 przychodzi mało kto, więc wejść nie mogę. Gdybym chciała wejść teraz, musiałabym zapłacić za przewodnika jakieś horendalne pieniądze. Obsługa radzi poczekać do 10.00 - wtedy powinna być już grupa. Czekam więc. Obok jest Skansen Maszyn Parowych z kilkudziesięcioma eksponatami m.in. lokomotywy, żuraw i walec drogowy (wstęp bezpłatny), więc trochę czasu spędzam tam. Grupa zbiera się rzeczywiście około 10.00 i wtedy też zaczyna się niespełna dwugodzinna wycieczka.

Najpierw jest część naziemna, a w niej Muzeum Górnictwa. Eksponaty ciekawe chociaż całość taka jakaś ... PRL-wska - dawne ubrania i sprzęty górnicze, minerały, modele maszyn używanych w kopalniach... Przewodniczka ze śląskim akcentem ciekawie opowiada o katorżniczej pracy gwarków i historii górnictwa na tych terenach. Potem zjazd windą 30 metrów pod ziemię. Winda nowoczesna. Do niedawna była starodawna, ale jej koszty konserwacji były tak duże, że nie opłacało się jej utrzymywać, taniej było kupić windę nową. Argument zrozumiały, ale z drugiej strony szkoda, bo widać, że kopalnia i winda nie pochodzą z tej samej bajki. Na dole zimno, wilgotno i ciemno. Przewodniczka włącza światła sukcesywnie, więc oświetlone i to słabo jest tylko to miejsce, gdzie akurat jesteśmy. Reszta ginie w nieprzeniknionych mrokach. Ma to oddać efekt warunków w jakich pracowali dawni gwarkowie. Szkoda jednak, bo widać mało co. (Gdy w domu na komputerze rozjaśnię zdjęcia pojawi się podziemny świat, jakiego tak naprawdę nie widziałam.) Na dole nie ma nadzwyczajnej ekspozycji, ale mimo to jest ciekawie. Można zobaczyć wydłubane w ścianach zagłębienia, w jakich szukano kruszcu, zawał skalny, lej krasowy o kilkumetrowej średnicy, maleńkie wagoniki transportowe, podpory (zarówno nowoczesne wykonane z metalu i jak i dawne wykonane z drewna). Korytarze w wielu miejscach są bardzo wąskie (na jedna osobę) i niskie - kilka razy robię nawet użytek z kasku. Największą jednak atrakcją jest zalany wodą chodnik, który pokonuje się łodziami. Po jego przebyciu jeszcze tylko krótkie przejście szerokim półkolistym chodnikiem i powrót windą na górę.

Po wyjściu z Kopalni biegnę na przystanek, ale niestety nie udaje mi się zdążyć na autobus, jakim miałam jechać do dworca PKP. Kolejny za godzinę, więc ruszam na pieszo chociaż jakiś przechodzień ostrzega mnie, że do dworca daleko, jakieś 4 km. Droga zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Potem jeszcze trochę czekania i podjeżdża autobus jadący w kierunku Sztolni. Wsiadam, ale kierowca mówi mi, że jedzie okrężną trasą i lepiej żebym poczekała na inną linię. Czekam więc jakieś 20 minut. Kierowca następnego autobusu mówi to samo, czyli że trasa długa, okrężna. Ponieważ mam wątpliwości, czy jakikolwiek autobus jedzie trasą nie-okrężną, więc wsiadam. Po drodze roboty drogowe i korki, co wydłuża podróż do ponad 40 minut. W międzyczasie zaczyna lać deszcz.

Do Sztolni prowadzą dwa szyby. Wejścia odbywają się raz jednym, raz drugim. Na chybił trafił wybieram jeden z nich, jak się potem okazuje dobry. Wejście będzie z tego szybu, przed którym stoję, ale .... dopiero za godzinę. Porażka. Jestem zła. Na dodatek cały czas leje, a nie ma się gdzie schować. Sam szyb zamknięty kratą. Przyciskam się więc do muru, aby zmieścić się pod maleńkim daszkiem. Tu pada trochę mniej. W końcu słychać z podziemi głosy. To turyści z wcześniejszej grupy kończą wycieczkę. Wychodzą na powierzchnię, a wraz z nimi przewodnik. Pyta się, kto do Sztolni - jestem tylko ja. No to będzie problem, bo i tu wejście jest w grupach. (Szkoda, że w internecie nie ma takich informacji, bo pozwoliłoby to uniknąć zdziwienia), a jak samemu, to do biletu trzeba doliczyć około 25 zł za przewodnika, a dodam, że sam bilet też najtańszy nie jest. Czekamy jednak w nadziei, że ktoś się pojawi. Tylko kto przyjdzie tu w taką pogodę! Po jakimś czasie pojawia się jednak dwoje ludzi. Czekamy nadal. Nikogo nie ma, więc przewodnik pyta, czy chcemy wchodzić we trójkę (bilet będzie droższy). Chcemy. Kupujemy bilet i wtedy zaczynają pojawiać się inni ludzie. Co chwila więc cena biletu spada w miarę jak opłata za przewodnika rozkłada się na coraz większą ilość osób. Kilka razy dostaję zwrot nadpłaty. Ile ostatecznie wynosi cena, doliczyć się nie mogę. To kupowanie biletów trwa kolejne 20 minut. Niektórzy nie rozumieją, o co chodzi z tą opłatą za przewodnika. Masakra istna! Widzę, że szanse zdążenia na pociąg jakimkolwiek środkiem transportu są małe, ale jeszcze mam nadzieję. Schodzę krętymi, metalowymi schodami na dół. Tam czekają już długie łodzie. Wsiadam do pierwszej, na pierwszą ławkę rzecz jasna, żeby wszystko widzieć i móc robić zdjęcia. Załadowanie łodzi znowu trwa trochę czasu. Zamiast cieszyć się tą podziemna przejażdżką ja myślę jednak tylko o pociągu. Jeśli nie zdążę na ten po 15.00, to do Rajczy dotrę dopiero około 23.00, a na to nie mam ochoty. W końcu na przodzie łodzi staje przewodnik i ruszamy. Łodzie mają napęd "ręczny" tzn. przewodnik napędza łódź odpychając się rękami od ścian. Chodnik długości około 600 metrów zalany jest wodą do wysokości kiludziesięciu centymetrów i jest tak wąski, że łódka co i rusz obija się o którąś ze ścian. Woda ma piekny turkusowy kolor. Poza tym znowu ciemno i zimno. Przewodnik przyspiesza przeprawę jak tylko może, chwilami brak mu tchu. Po około 30 minutach koniec - dopływamy do drugiego szybu. Znowu metalowe, kręcone schody. Oczywiście biegiem. Wypadam na powierzchnię i od razu zamawiam taksówkę. Czekam i czekam, ale nic nie przyjeżdża, a czas leci nieubłaganie. Widzę, że pośpiech nie ma już sensu, bo i tak na pociąg nie zdążę. Rezygnuję więc z taksówki i wsiadam do autobusu.

Reszta podróży to droga przez mękę. Najpierw czekanie na dworcu w Tarnowskich Górach na pociąg do Katowic. W Katowicach około 1,5 h oczekiwania na pociąg do Żywca. Pociąg ma jednak małe opóźnienie i w Żywcu nie dążę już na autobus do Rajczy. W efekcie kolejne godzinne czekanie na autobus odjeżdżający około 21.30. Potem jeszcze czterdzieści minut w autobusie i .... krótko po 22.00 jestem na miejscu. Uff, jak dobrze, że to już koniec...

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Beskid Żywiecki: Rycerzowa












Trasa: Soblówka - szlak żółty - Wielka Rycerzowa - szlak czerwony - Młada Hora - szlak czerwony - Rajcza

Rycerzowa to tak naprawdę dwa szczyty - Mała i Wielka Rycerzowa, oba mające niewiele ponad 1 200 m. npm., położone jeden obok drugiego i rozdzielone przełęczą z piękną halą. W dolnej części hali położona jest bacówka, bardzo podobna do tej pod Krawców Wierchem. Z hali widoki m.in. na Babią Górę i Pilsko z jednej strony oraz na Wielka Raczę i Przegibek z drugiej. Panorama piękna. Ze wszystkich hal w okolicy Rajczy jakie widziałam według mnie ta jest najpiękniejsza.

Najłatwiej na Rycerzową dostać się z Soblówki. Trzeba tylko zwrócić uwagę na autobus z Rajczy, bo nie kursuje on zbyt często. Rano jest około 7.30, a potem chyba dopiero około 11.00.

Szlak rozpoczyna się obok przystanku PKS i jest bardzo łagodny. Nie jest tez długi - wolnym tempem to niecałe półtorej godziny. Chociaż w całości wiedzie on lasem, to idzie się bardzo przyjemnie. No, może z wyjątkiem kilku całkowicie rozjeżdżonych przez samochody fragmentów, gdzie iść nie sposób. Na szczęście roślinność jest tam rzadka, więc nie ma problemu z ominięciem błota, inaczej więc niż pomiędzy Raczą, a Przegibkiem, gdzie w wielu miejscach błota ominąć się nie da. Tuż pod szczytem schodzę ze szlaku i zamiast do bacówki, idę prosto na szczyt Małej Rycerzowej. Za plecami widoczna jest Babia Góra (pięknie musi tu być wiosną, gdy wszędzie zielono, a Babia jeszcze w śniegu!), Pilsko i charakterystyczna Lipowska. Po wejściu na szczyt widać siodło poniżej, zarośla jagodowe i bacówkę w dole. No i oczywiście Wielką Rycerzową naprzeciwko. Widok naprawdę piękny. Nie można się napatrzeć.

Na szlaku nie było nikogo, w schronisku jest jednak trochę ludzi. Ponieważ godzina jest wczesna, więc myślę, aby iść jeszcze na Przegibek. Najpierw wybieram się jednak na szczyt Wielkiej Rycerzowej, a gdy tam wchodzę (podejście strome) jest tak pięknie i jest tak dużo jagód, że nie chce mi się już iść nigdzie indziej i postanawiam zostać tam dłużej. Siedzę sobie to na Małe , to na Wielkiej Rycerzowej, trochę czasu spędzam też na samej przełęczy. Pięknie widać Wielka Raczę z polaną szczytową (przez lornetkę widać schronisko), jak na dłoni widać też Halę na Małej Raczy, a dalej Przegibek i Bendoszkę, którą łatwo rozpoznać po białym, widocznym z daleka krzyżu. Szkoda mi tylko, że jest pochmurno. Po jakimś czasie pokazuje się jednak nieco słońca, więc wszystko staje się jeszcze piękniejsze. Pojawia się też sporo ludzi, w tym kilka grup szkolnych.

Czas jednak leci i trzeba ruszać dalej. Powrót planuję czerwonym szlakiem przed Mładą Horę. Do Mładej Hory jest około 40 minut drogi w całości zalesionym szlakiem. Młada Hora to górski bezleśny przysiółek z niewielką ilością zabudowań. Z racji otoczenia górami i lasami, osada sprawia wrażenie bardzo odległej od cywilizacji, przy czym to nie jedyne miejsce w Żywieckim, o którym można to powiedzieć!.

Na Mładej Horze znajduje się schronisko inne niż wszystkie - Chyz u Bacy. Już sama nazwa sugeruje oryginalność. Jest to obiekt Towarzystwa Tatrzańskiego, a nie PTTK jak chyba w większości wypadków. Jest to miejsce tak niebywałe, że nie wiadomo jak zacząć je opisywać. Przede wszystkim budynek zdaje się ledwo stać, wygląda nieco jak przeniesiony z trzeciego świata - stara, drewniana, rozpadająca się chata. Napis przed wejściem mówi, żeby wchodzić bez pukania, bo i tak nikt nie usłyszy. Wchodzę do korytarza i rozglądam się, gdzie iść dalej, ale żadna opcja nie wydaje się dobra. Po lewej jest kuchnia, a w niej dwójka studentów. Zapraszają do środka, ale widzę wyraźnie, że nie jest to "normalna" sala w schronisku. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Każą jednak siadać, więc siadam. Oni w najlepsze gotują. Na pytanie, co tu można zjeść, odpowiadają, że to co się ze sobą przyniosło. (Ja nie mam nic.... Prawdę powiedziawszy liczyłam na naleśniki z jagodami...) Ale można dostać coś do picia, wiec proszę o herbatę. Dobre i to. Mówią, że można sobie zrobić samemu. Samemu... Jak samemu? W końcu dostaję tą herbatę i rozglądam się, gdzie ja właściwie jestem. Kuchnia jest przedpotopowa i potwornie, niewyobrażalnie wprost zagracona. Na ścianach zdjęcia, sprzęty domowe. Ogólnie wszystkiego i wszędzie jest dużo, każdy kąt jest zapełniony do granic możliwości. Studenci smażą schabowe. W końcu postanawiam się dowiedzieć, co to za miejsce. Okazuje się, że oni rozbili namiot obok i po prostu ... robią obiad dla siebie i dla ... bacy. Chce im zapłacić za herbatę, ale nie tylko nie ma cennika, ale także nie ma komu zapłacić, bo oni jako goście bacy pieniędzy żadnych ode mnie nie chcą. Każą rozliczyć się z bacą, który jest nie wiadomo gdzie. W końcu pojawia się i infomuje, że herbata kosztuje co łaska i instruuje mnie, gdzie mam wrzucić pieniądze, o ile mam na to ochotę. Wrzucam i wychodzę zdezorientowana tym wszystkim, co zobaczyłam. Wychodzę trochę z ulgą, bo naprawdę nie wiedziałam, jak mam się tam zachować. Takiego miejsca nigdy nie widziałam. W internecie czytałam tylko, że to schronisko inne niż wszystkie. Teraz już wiem, na czym ta inność polega. Do końca nie rozumiem tego, jak to wszystko funkcjonuje, ale na pewno miejsce to zapadnie mi w pamięć. Wizyta tam była istną przygodą.

Z Mładej Hory do Rajczy jest około 2 godzin drogi. Początek szlaku wiedzie bezleśną dróżką, z której widać całą osadę oraz ciemne i groźnie wyglądające stoki Muńcuła. Potem szlak wchodzi w las. Gdzieniegdzie pojawiają się połamane i wyschnięte drzewa i niemal tylko tam pojawiają się jakieś widoki. Spory fragment szlaku prowadzi prawdziwymi chęchami - bardzo młody gęsty las iglasty. ścieżka wąska. Właściwie trzeba się przeciskać między gałęziami. Co jakiś czas dodatkowa przeszkoda w postaci leżącego w poprzek pnia. Nie mogę się doczekać, kiedy to się skończy. Kilka razy wydaje mi się, że już las staje się rzadszy, ale jest to tylko złudzenie. No, ale w końcu udaje się wyjść na szeroką drogę. Niżej pokazuje się nawet Rycerka i Rajcza - bardzo efektownie wyglądają z góry, chociaż góra niska. Niestety chmur jest jeszcze więcej niż na Rycerzowej. Widać, że pogoda ma się ku zmianie. Zapowiada się na to, ze wycieczka ta jest ostatnią podczas tego pobytu w górach.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Beskid Żywiecki: Hala Boracza







Trasa: Węgierska Górka - szlak niebieski - Hala Boracza - szlak niebieski - Rajcza

Hala Boracza nie była moim priorytetem podczas tego wyjazdu. Nie jest położona zbyt wysoko, więc nie spodziewałam się po niej nadzwyczajnych widoków. Widziałam też zdjęcie schroniska znajdującego się na hali. Brzydkie, bardzo brzydkie. Ot, zwykły klocek. Stąd było to dopiero któreś miejsce w mojej kolejce "priorytetów". W trasę ruszyłam więc bez większego entuzjazmu. Wcześnie rano, bo dzień zapowiadał się upalnie.

Szlak zaczyna się niedaleko dworca PKP w Węgierskiej Górce i prowadzi do Żabnicy. Początkowo jednak brak niebieskich znaków. Trzymam się więc znaków czerwonych prowadzących na Abrahamow, jako że oba te szlaki początkowo biegną wspólne. Mankamentem jest to, że trzeba iść szosą.

Bardzo szybko po prawej stronie pojawia się fort "Wędrowiec". Jest on jednym z kilku takich obiektów w Węgierskiej Górce. Powstały one w lipcu-sierpniu 1939 roku, a ich obrona przeszła do historii pod nazwą "Westerplatte południa". Jest to betonowa konstrukcja, częściowo ukryta w ziemi, ze stanowiskami strzelniczymi i sterczącym w kilku miejscach zbrojeniem. Zapewne to ślady walk, jakie tu stoczono. Obok stoi tablica pamiątkowa podająca w pigułce najważniejsze informacje na temat tutejszych fortów. Atrakcją są też zdjęcia fortów z okresu walk. Do środka wejście jest możliwe, ale niestety konieczne jest wcześniejsze telefoniczne uzgodnienie terminu.

Kawałek dalej pojawiają się znaki kierujące do drugiego fortu, fortu "Wąwóz". Prowadzi do niego polna dróżka wiodąca na niewielkie wzgórze. Przy drodze wielkie jeżyny - o dziwo dojrzałe, bo wszędzie indziej raczej nie nadają się do jedzenia. Fortu niestety nigdzie nie widzę, więc wracam. Nie chce mi się przedzierać przez wysokie trawy. Tym bardziej, że zaczyna dawać się we znaki upał. Dopiero, gdy wychodzę na szosę widać fragment budowli. Nie wiem, dlaczego nie udało mi się trafić - może za bardzo skupiłam się na jeżynach...

Dalej do przejścia jeszcze kawałek szosą, a potem szlak skręca ostro w prawo, mija kilka domów i zaczyna wspinać się na stok 800-metrowego Borucza. Na początek łąką. Droga jest, ale jest tak zarośnięta, że wolę iść obok. Jest to jednak krótki odcinek. Kawałek dalej pojawiają się zarośla - ni to drzewa, ni to krzewy. Takie nie wiadomo co. Nie jest przyjemnie. Widoków nie ma żadnych. Ludzi brak. Szczyt Borucza mijam nie wiadomo kiedy. Na mapie zaznaczony jest na nim punkt widokowy, ale chyba dawno już zarósł. Jest bardzo gorąco i mimo niewielkiej wysokości jestem zmęczona tym podchodzeniem. Mimo, że ruszyłam dość rano, to sporo czasu spędziłam przy forcie i teraz zbliża się już południe. Dalej szlak zmierza w kierunku szczytu Prusow, to 200 metrów wyżej od Borucza. Tu jest już zdecydowanie łatwiej, bo otwiera się panorama Kotliny Żywieckiej, co pozwala zapomnieć o upale. Widoczność jest rewelacyjna. Od lewej widać Skrzyczne - charakterystyczny szczyt z wieżą na szczycie. Dalej chyba Bielsko-Biała, potem Żywiec, a za nim Beskid Mały z widocznie wyraźną górą Żar. I oczywiście Jezioro Żywieckie z żaglówkami. Podobne widoki pojawiają się jeszcze kilkakrotnie. Nieprawdopodobne jak szerokie jest pole widzenia nawet na tak niewielkiej wysokości, a jest to około 1000 m. npm. W miarę upływu czasu pojawiają się inni turyści, a także kilkoro rowerzystów. Wszyscy zmierzają w tym samym kierunku co ja. Tłumów nie ma, ale przynajmniej wiem, że nie jestem zupełnie sama. W którymś momencie pojawia się Pilsko pomiędzy Romanką i drugim szczytem, którego nazwy nie pamiętam (może to Lipowska...).

No i wreszcie Hala Boracza. Widziana z niewielkiej wysokości sprawia wrażenie leśnej oazy. Niewielka ilość zabudowań, klockowate schronisko, baca przepędzający wraz z psami spore stado owiec dzwoniących dzwoneczkami. (Tak duże stado owiec zdarzyło mi się zobaczyć wcześniej tylko w Pieninach, w okolicy Jaworek.) Patrząc na to, można pomyśleć, że jest się w miejscu odległym od cywilizacji, chociaż tak naprawdę hala położona jest bardzo blisko Żabnicy Skałki, o czym szybko można się przekonać po dojściu do schroniska. Nie da się ukryć, że jest ono brzydkie, w środku jest jeszcze gorzej. Na dodatek brak widokówek - pani oferuje mi karty zimowe! I najważniejsze - przy budynku prawdziwe tłumy, w większości tłumy bardzo głośne. Zastanawiam się, co też sprowadziło tu tych wszystkich ludzi. Wytłumaczenie jest proste. Do hali prowadzi z Żabnicy Skałki droga dostępna, z tego co widzę, dla przeciętnych samochodów. Tłumy przyjechały więc samochodami. Siedzą teraz, piją piwo i krzyczą tak głośno jak się da. Z trudem udaje mi się znaleźć miejsce przy stole. Dookoła kręci się sporo psów wędrujących z właścicielami po górach. Psy czują się bardzo swobodnie, łażą to tu, to tam. Sam budynek jest niejako na szczycie hali i pięknie widać stamtąd najbliższą okolicę. Niestety gromadzą się chmury i psują nieco widok. Z tego, co słyszę wiele osób wybiera się dalej na Redykalny Wierch oraz Lipowską i Rysiankę. Trochę mi szkoda, bo też chciałabym iść dalej, ale to nadmiernie przedłużyłoby wycieczkę. Zastanawiam się więc, czy wracać mam do Węgierskiej Górki tym samym szlakiem, którym przyszłam (chciałabym jeszcze raz spojrzeć z góry na Kotlinę Żywiecką), czy też iść niebieskim prosto do Rajczy. Jest jeszcze opcja zejścia do Milówki szlakiem zaczynającym się przy schronisku, ale większość tego szlaku biegnie przez wieś, gdzie już byłam. Decyduję się więc na zejście niebieskim do Rajczy. Zgodnie z mapą to 2 godziny drogi.

Na początku szlaku niewielka hala z pięknym widokiem na Boraczą. Widać ją stąd całą. Teraz dopiero ukazuje się w pełnej krasie. Okazuje się, że jest ona wybrzuszeniem wśród ciemnozielonych wzgórz. W centralnej części oczywiście schronisko. I jeszcze coś. Echo niesie odgłosy mszy gdzieś z dołu. Słychać poszczególne słowa modlitw i pieśni. Wrażenie niesamowite - jednocześnie jest się bowiem daleko i blisko świata. Dalej będzie już niestety mniej atrakcyjnie. Cały czas las i ani żywej duszy. Nie wiem, gdzie się podziali Ci wszyscy ludzie ze schroniska. Trójkę turystów spotykam dopiero na samym końcu, przy pierwszych zabudowaniach. W którymś momencie szlak staje się bardzo stromy, ale jednocześnie otwiera się piękny widok na centrum Rajczy i otaczające ją góry. Potem jeszcze rzeźbiony ul, nieco podobny do tych ze skansenu w Pszczynie i ... wyprawy koniec.

sobota, 8 sierpnia 2009

Beskid Żywiecki: Na Krawców Wierch





Trasa: Glinka - szlak żółty - Krawców Wierch - szlak żółty - Glinka

Bardzo dużo obiecywałam sobie po tym dniu i niestety bardzo się zawiodłam. Na podstawie wcześniej przeczytanych informacji nabrałam przekonania, ze Hala Krawcula jest jednym z najatrakcyjnieszych miejsc w Beskidzie Żywieckim. Z takim też przekonaniem ruszyłam w trasę.

Po długiej trasie dzień wcześniej, chciałam zrobić sobie krótką wycieczkę z możliwością dłuższego pobytu w schronisku, bo zawsze czas mam dość napięty i przebywanie w schroniskach staram się ograniczać. Najkrótsza droga na szczyt wiedzie z Glinki, do której z łatwością można dojechać z Rajczy. Szlak zaczyna się zaraz przy przystanku. Początkowo prowadzi ostro w górę po betonowych płytach, więc ten etap nie jest najprzyjemniejszy. Na szczęście jest dość krótki, a potem szlak staje się bardzo łagodny. Wędrówkę urozmaicają polany, z których roztacza się widok na okoliczne wioski. Tradycyjnie już ludzi brak. Pojawia się za to uwięziony w błocie maluch. Ciekawe, kto tez wybrał się takim pojazdem w góry... Ostatni etap biegnie cały czas lasem. Po niespełna dwugodzinnej wędrówce pojawia się Hala Krawcula z Bacówką pod Krawców Wierchem.

Ku mojemu zaskoczeniu przy bacówce kręci się sporo ludzi, rozbitych jest kilka namiotów. Jest ich znacznie więcej niż na Rysiance, Lipowskiej, a nawet Wielkiej Raczy, a wciąż pojawiają się nowi. Moje zdziwienie jest tym większe, że na stronie internetowej bacówki jest informacja, że jest ona, z racji położenia, jednym z najrzadziej odwiedzanych miejsc w Beskidach. A tu taka niespodzianka! Wraz ze zdziwieniem pojawia sie jednak rozczarowanie, bo spodziewałam się nadzwyczajnych widoków, a tymczasem spod samej bacówki, która położona jest w dolnej części hali nie za dużo widać. Od razu ruszam więc w górę z nadzieją, że tam będzie lepiej. I jest rzeczywiście, chociaż nie jest tak, jak sie spodziewałam. Sama hala jest piękna, cała w żółtych kwiatach, z mnóstwem malin. Maliny dość szybko nudzą mi się jednak, więc idę na ławeczkę pod krzyżem w górnej części hali. Widoczność jest bardzo dobra, więc znów widać Małą Fatrę, chociaż nie tak wyraźnie jak z innych miejsc. Najładniej widać Wielką i Małą Rycerzową jako dwa bliźniacze szczyty z halą po środku.

W miarę upływu czasu pojawia się coraz więcej ludzi, można powiedzieć, że robi się nawet tłoczno, jak na beskidzko-żywieckie warunki rzecz jasna. (Niech ktoś przypadkiem nie wyobraża sobie tutaj tłoku tatrzańskiego.) Zaczynam się trochę nudzić, więc myślę, gdzie by tu jeszcze iść. W okolicy nie ma jednak nic ciekawego, a przynajmniej niczego takiego nie znajduję na mapie. Wszędzie stąd daleko. Postanawiam więc wrócić do Rajczy.

Pierwotnie planowałam powrót niebieskim szlakiem do Złatnej, ale podsłuchuję czyjąś rozmowę - ludzie nie polecają tego szlaku, bo jest podobno zarośnięty i pozbawiony widoków. Poza tym pewnie łatwie będzie mi znaleźć autobus w Glince niż w Złatnej, więc ostatecznie decyduję się na powrót tą samą drogą, którą przyszłam. Wracam zawiedziona - widoki nie takie, jakich się spodziewałam, trasa krótka. Ogólnie domiuje wszechogarniające uczucie niedosytu. Trudno...

piątek, 7 sierpnia 2009

Beskid Żywiecki: Wielka Racza, Przegibek i Bendoszka Wielka










Trasa: Rycerka Górna - szlak żółty - Wielka Racza - szlak czerwony - Przegibek - szlak czarny - Bendoszka Wielka - szlak zielony - Rycerka Górna

Na ten dzień wybieram główny mój cel, a więc najwyższy szczyt Worka Raczańskiego, Wielką Raczę odległą o 2 godziny drogi od ostatniego przystanku PKS w Rycerce. Warto dodać, że cechą charakterystyczną tego szczytu jest to, że mimo niewielkiej wysokości jest niezalesiony, a schronisko stoi niemal na samym wierzchołku, co jest ewenementem w Beskidach.

Do Rycerki kursuje sporo autobusów i busów, więc z dostaniem się nie ma problemu. Pogoda jest trochę niepewna - przez ostatnie dni bardzo padało, a rano niebo nadal zasnute jest chmurami. Ryzykuję jednak i bardzo dobrze, bo już podczas czekania na autobus chmury rozchodzą się nie wiadomo gdzie i pojawia się piękne, błękitne niebo. Rycerka widziana z okien autobusu bardzo mi się podoba. Podobnie jak i Złatna zdaje się być na końcu świata (moja stara komórka nie łapie tam sieci), ale to jest rajski koniec świata. Wieś ciągnie się kilka kilometrów. Naokoło zielone lasy oświetlone porannym słońcem. Wszystko takie sielskie. Tak sobie myślę, że wieś ta przypomina mi nieco Shire z Władcy Pierścieni. Brakuje tylko hobbitów. Albo może ja ich po prostu nie zauważyłam...

Razem ze mną na ostatnim przystanku wysiada dwoje turystów. Nie mają konkretnego planu. Dziewczyna chce iść mniej męczącą trasą, wybierają więc zielony szlak na Przegibek, czyli ten szlak, którym ja będę wracać. Ruszam więc sama żółtym szlakiem, który w 2 godziny ma mnie zaprowadzić na Wielka Raczę. Szlak jest łagodny i nie czuć zbytnio tego, że wspina się na wysokość 1 236 m. npm. Po drodze towarzyszą mi dźwięki pił dochodzące z różnych kierunków. Dwa razy spotykam też drwali wraz z rodzinami. Po górach niesie się dym, słychać trzask łamanych gałęzi. Innych ludzi nie spotykam. Gdy zaczynam zastanawiać się, jak daleko jeszcze na szczyt, słyszę ni to szczekanie, ni to wycie psów. Domyślam się, że schronisko tuż, tuż tym bardziej, że po chwili mijam się z dwójką turystów. Ubłoceni strasznie! Gdzie też oni łazili! Ostatni odcinek szlaku jest dość wąski, w każdym bądź razie węższy niż wcześniej. Dookoła mnóstwo paproci, na drzewach porosty. Psy cały czas wyją. Parę kroków i jest schronisko.

Nie można o nim powiedzieć, by było ładne, przynajmniej od tej strony, z której ja do niego podchodzę. Od razu idę na platformę widokową, gdzie nie mogę się napatrzyć mimo, iż wieje wiatr i jest zimno. Co chwila, w miarę jak przesuwają się chmury, widok zmienia się. W końcu jest mi tak zimno, że idę do schroniska się ogrzać. Najcieplej jest w przeszkolonej werandzie, a poza tym można stamtąd cały czas podziwiać góry, więc tam zostaję. Zaczynają pojawiać się ludzie - rodziny i chyba ze dwie wycieczki szkolne. Robi się bardzo gwarno i można odnieść złudne wrażenie, że okolice te są licznie odwiedzane. Na szlakach ludzi jednak bardzo mało mimo wakacji i mimo bardzo dobrej pogody. Gdyby nie te wycieczki to i tu byłoby bardzo spokojnie.

Wychodząc na szlak nie miałam dalszych planów. Brałam pod uwagę powrót do Rycerki tym samym szlakiem, którym wchodziłam, ale pogoda jest tak piękna, że muszę iść dalej. Ruszam czerwonym szlakiem na Przegibek. Droga daleka, zgodnie z mapą to prawie 3 godziny, a muszę do tego doliczyć czas na robienie zdjęć. Postanawiam więc iść najszybciej jak się da, żeby zdążyć wejść na Bendoszkę i wrócić do Rycerki na autobus (wolę nie ryzykować, więc chcę zdążyć na przedostatni kurs). Tuż za Raczą pojawia się piękna, wielka Hala na Małej Raczy. Znad krzaczków jagodowych występujących tu w niesamowitej obfitości, wyłania się Bendoszka, Przegibek, Mała Fatra i wiele, wiele szczytów, których nie potrafię nazwać. W którymś momencie wyraźnie widać szczyt Raczy ze schroniskiem. Co kawałek widać zbieraczy jagód. Za halą szlak wchodzi w las i tak też będzie przebiegał przez większość czasu. Oprócz jagód pojawiają się tutaj także maliny, ale jest ich zdecydowanie mniej. Co ciekawe jest tu mnóstwo błota, można powiedzieć, że cały szlak jest bardzo błotnisty. Często błoto pokrywa całą szerokość szlaku. Tam, gdzie się da, próbuję minąć je jakoś idąc krzakami, ale nie wszędzie to możliwe. Jestem ubłocona po kolana. Patrząc na moje buty trudno stwierdzić, jakiego są koloru. Teraz już wiem, skąd szli Ci ludzie, których spotkałam przed Raczą... Tu ludzi jak na lekarstwo. Spotykam tylko kilka osób. Droga bardzo mi się dłuży, pewnie dlatego, ze nie ma jakiś szczególnych punktów orientacyjnych i trudno mi stwierdzić, gdzie dokładnie jestem. Mam wrażenie, ze idę tak szybko, ze powinnam być już blisko Przegibka, ale spotkani ludzie wyprowadzają mnie z błędu. Do schroniska jeszcze ponad godzina. Chociaż droga zdaje się nie mieć końca, Przegibek pojawia się wreszcie. Patrzę na mój czas - jest mimo wszystko sporo krótszy niż ten podawany na mapie i szlakowskazach.

Przegibek to rozległa niezalesiona przełęcz z niewielką ilością domów. Z daleka widać zielony dach schroniska stojącego troszkę na uboczu. Schronisko na Przegibku zatłoczone jak na tutejsze warunki, ale mimo to można znaleźć wolna ławkę. Kupuję w bufecie panoramę z Bendoszki i robię sobie małą przerwę, a potem dalej na szczyt odległy o jakieś 10 minut drogi. Szczyt niewysoki, ale charakterystyczny z powodu dużego metalowego krzyża. Widoczność jest tak dobra, że widok jest dokładnie taki sam jak na widokówce. Panorama naprawdę warta całodniowej wędrówki.

Jest już 16.00. W drodze jestem od 9.30, ale nie czuję zmęczenia. Cieszę się, że tak sprawnie udało mi się przejść ten szlak. Teraz jeszcze godzina zielonym szlakiem do Rycerki. Ta trasa w całości przebiega lasem, ale w kilku miejscach widać, jak pięknie trawersuje ona zbocze. Na dole spotykam jagodowców. Kilka kobiet i dzieci w rożnym wieku. Są cali umorusani jagodami - ręce, twarze, ubrania, buty, plecaki, absolutnie wszystko.

Obok przystanku stary drewniany budynek z napisem "obiady". Nie wygląda zachęcająco, więc postanawiam iść na obiad dopiero w Rajczy. Żałuję jednak tej decyzji, gdy widzę ludzi wynoszących przeogromne naleśniki obsypane wprost jagodami. Jest już jednak za późno - za parę minut mam autobus. Trzeba obejść się ze smakiem. Mam nadzieję, że się tu jeszcze pojawię. Opuszczam autobusem skąpane tym razem w popołudniowym słońcu zielone stoki nad Rycerką.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Pszczyna: pałac, skansen i zagroda żubrów











Kolejny dzień pobytu w Rajczy nie zapowiada się ciekawie z racji pogody. Nie jest co prawda najgorsza, ale z powodu chmur nie będzie można liczyć na dobrą widoczność. Postanawiam więc wybrać się do Pszczyny nazywanej perłą Górnego Śląska. Miasto odległe jest od Rajczy o około 60 km i ma bezpośrednie połączenie kolejowe, więc z dojazdem nie ma najmniejszego problemu.

Głównym celem wyprawy jest zamek, na który niedawno natknęłam się w internecie. Z dworca PKP bez problemu można dojść do niego na pieszo. Wejście wygląda imponująco. Mimo, że jest stosunkowo wczesna godzina, kręci się wokół niego sporo ludzi. Bilety wstępu drogie, ale można wybrać, czy chce się zwiedzać całość, czy tylko część, a do wyboru są wnętrza zamkowe zlokalizowane na trzech kondygnacjach, zbrojownia w podziemiach i gabinet miniatur (miniaturowych obrazów - nie mylić z innymi miniaturami). Ja wybieram całość, ale po fakcie okazuje się, że z miniatur można było swobodnie zrezygnować - jak dla mnie nic ciekawego. Za to wnętrza są imponujące i znacznie przekraczają moje wcześniejsze o nich wyobrażenia. Uwagę zwraca ogromna ilość trofeów myśliwskich i to nie tylko poroży, jakie można zobaczyć w wielu miejscach, ale także bardziej imponujących jak cios słonia, róg nosorożca, czy wypchany żubr. Wszystkie sale pięknie umeblowane - sypialnie, gabinety, łazienki, garderoby, jadalnie... Mnie najbardziej podoba się klatka schodowa, wielka sala lustrzana zajmująca dwie kondygnacje oraz połączone ze sobą biblioteka i wielki salon, całe wyłożone boazerią z drzewa orzechowego. Naprawdę robią wrażenie. Przejście wszystkich sal wraz z czytaniem opisów zajmuje mi godzinę. Ponieważ mam sporo czasu, więc postanawiam przejść trasę jeszcze raz. A na koniec jest jeszcze podziemna zbrojownia, a w niej m.in. miecz katowski i zbroja samurajska - to te, które najbardziej utkwiły mi w pamięci.

Z tyłu zamku rozciąga się 150 ha park z licznymi stawami połączonymi kanałami. Nie mam czasu przejść go całego, więc biegnę tylko kawałek, żeby zrobić zdjęcie zamku od strony parku, który stąd też prezentuje się dostojnie Potem miałam iść do skansenu, ale co i rusz widzę kierunkowskazy na zagrodę żubrów, więc postanawiam iść i tam. Zagroda jest na terenie parku, ale z racji jego rozmiarów nie oznacza to bynajmniej, że jest tam blisko. Nie robi ona na mnie szczególnego wrażenia - może to z racji tego, że stale patrzę na zegarek. Oprócz żubrów są tam jeszcze inne zwierzaki, ale wszystko gdzieś się pochowało, a ja nie mam czasu na ich wypatrywanie. Chwile obserwuję tylko same żubry w porze karmienia i lecę dalej do skansenu.

Skansen też jest na terenie parku, ale w innej jego części, kilka kroków od dworca PKP. W środku jest kilkanaście budynków prezentujących dawne budownictwo wsi pszczyńskiej np. wielka ośmioboczna stodoła z wozami, saniami i karawanem, który wszyscy z powodu ciemności biorą w pierwszej chwili za dorożkę. Jest też chata mieszkalna z umeblowaniem, kuźnia, malutki wiatrak, i pasieka składająca się z zabytkowych rzeźbionych uli zamieszkanych cały czas przez pszczoły. Uroku dodają owce i kozy, które w liczbie kilku sztuk wałęsają się po swojej zagrodzie. Powoli robi się coraz bardziej pochmurno, ale do pociągu mam jeszcze trochę czasu, więc kręcę się po skansenie to tu, to tam. A potem z powrotem pociągiem do Rajczy.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Beskid Żywiecki: Rysianka i Lipowska











Trasa: Złatna Huta - szlak czarny - Hala Rysianka- Hala Lipowska - szlak żółty - Rajcza

Najpierw rano autobusem do Złatnej. Chociaż ludzi w autobusie sporo, to turystów wśród nich nie widzę. Same starsze osoby, plecaków ani śladu. Autobus jedzie dość długo, bo co kawałek jakiś przystanek. Wysiadają kolejne osoby, nikt się nie dosiada. Droga coraz węższa. Las zdaje się coraz bardziej dziki. Mam wrażenie, że jadę na koniec świata. W końcu ostatni przystanek. Wysiadam tylko ja - wszyscy inni wysiedli wcześniej. Rzeczywiście jest to koniec świata. Kilka budynków, jakiś samochód, dookoła las. Niby zwykły las, a jednak jakiś dziki, nieprzenikniony. Zgodnie z mapą mam stąd półtorej godziny do schroniska. Najpierw asfalt, potem normalna leśna droga. Nikogo nie widać. Idę sama. Dopiero przy końcu szlaku spotykam pierwszych ludzi, ale to nie turyści, a zbieracze jagód - jagodowcy, jak ja ich nazywam. Mijam ich i wychodzę na hale - bardzo rozległa, piękna. Domyślam się, że to już Hala Rysianka. Pojawia się Mała Fatra i Tatry. Stąd już tylko rzut kamieniem do schroniska. Wyłania się ono nagle zza drzew. Chyba to jedno z najładniejszych schronisk, jakie widziałam. Bardzo malownicze i ciche mimo, że to wakacje. Uroku dodaje mu zapewne charakterystyczny kolor drewna. Nie ma tłumów, jakich się spodziewałam. W schronisku i przed nim niemal pusto. Na rozwieszonych sznurach suszy się pranie - niebieska pościel. To niemal jedyny znak, że ktoś tu jednak bywa. Można tu dojść z Korbielowa, Sopotni, Żabnicy, Złatnej, więc dziwne, że ludzi tak mało. Ławki przed budynkiem wolne, wiąc nic tylko usiąść i podziwiać widoki. Od lewej Babia Góra, dominująca kopuła Pilska, które jest niemal na wyciągnięcie ręki, dalej Tatry, słowacki Wielki Chocz, a zupełnie na prawo Mała Fatra z doskonale widocznym postrzępionym Wielkim Rozsutcem.

Na przerwę obiadowa postanawiam przejść na Halę Lipowską. Z Rysianki to tylko 15 minut. To jednak jest zła decyzja, bo jak się okazuje, drzewa zasłaniają widoki spod schroniska, a sama hala jest kawałek dalej. Żałuję więc, że nie zostałam dłużej na Rysiance, ale teraz nie chce mi się już wracać. Tu ludzie jeszcze mniej. Schronisko tez przyjemne. Tylko te parasole Milki przed nim... Straszne. Gimnastykuję się, żeby na zdjęciach nie było ich widać.

Około południa ruszam dalej żółtym szlakiem do Rajczy. To 3,5 godziny drogi. Po drodze kilka pięknych widokowych hal. Widoki na Tatry, Małą Fatrę, Beskid Żywiecki. Co jakieś pół godziny mijam ludzi. Większość idzie do schroniska, wiec przeciwnie niż ja. W końcu mijam Halę Redykalną, która prezentuje sie według mnie gorzej niż hale, które przed chwilą mijałam, chociaż właśnie Redyklana oznaczona jest na mapie jako miejsce szczególnie atrakcyjne. Pojawiają się znowu zbieracze jagód. Potem jeszcze kawałek lasem, a dalej tereny stają się bardziej cywilizowane - łaki, gdzieniegdzie jakieś zabudowania. Tutaj mija mnie kilka grup plecakowców - pewnie idą na noc do schroniska. Trasa kończy się zaroślami nad Nickuliną, czyli niemal w Rajczy. Krótki postój nad potokiem i koniec tego dnia.