środa, 12 sierpnia 2009

Tarnowskie Góry: Zabytkowa Kopalnia Srebra i Sztolnia Czarnego Pstrąga







Tarnogórskie podziemia znajdują się na Śląskim Szlaku Zabytków Techniki, o istnieniu którego dowiedziałam się z ... sobotniego dodatku turystycznego do Gazety Wyborczej. Koniecznie chciałam je zobaczyć, a Rajcza wydała mi się stosunkowo dobrym punktem wypadowym - to tylko około 130 km. Przed wyjazdem przygotowałam sobie sporo pomocnych informacji np. o liniach autobusowych i przystankach, na jakich należy wysiąść, godzinach otwarcia itp. Wszystko to miało służyć zminimalizowaniu czasu potrzebnego na poruszanie się po mieście.

Na początek o 5.05 rano pociąg z Rajczy do Katowic, tam krótka przesiadka i niezbyt długa podróż do Tarnowskich Gór. Zaraz obok bardzo ładnego dworca PKP w Tarnowskich Górach przystanki autobusowe. Mam szczęście - od razu trafiam na autobus do Kopalni Srebra. To zaledwie 3-4 przystanki, więc około 9.00 jestem już na miejscu.

W Kopalni dawniej wydobywano ołów i srebro. Złoża znajdujące się blisko powierzchni uległy jednak wyczerpaniu, a kopanie głębiej było nieopłacalne z powodu dużych kosztów odprowadzania wody gromadzącej się pod ziemią. Po kilkusetletniej ekploatacji złóż pozostało pod miastem około 150 km podziemnych korytarzy. Niewielkim fragmentem tego systemu są korytarze udostępnione do zwiedzania w Kopalni oraz Sztolnia. Trzeba jednak podkreślić, że Sztolnia służyła wyłącznie odprowadzaniu wody z kopalni i nie było w niej prowadzone wydobycie.

Kopalnia jest otwarta od 9.00, ale jak się okazuje otwarcie to jest czysto teoretyczne, bo turyści do środka wpuszczani są tylko grupami, a o 9.00 przychodzi mało kto, więc wejść nie mogę. Gdybym chciała wejść teraz, musiałabym zapłacić za przewodnika jakieś horendalne pieniądze. Obsługa radzi poczekać do 10.00 - wtedy powinna być już grupa. Czekam więc. Obok jest Skansen Maszyn Parowych z kilkudziesięcioma eksponatami m.in. lokomotywy, żuraw i walec drogowy (wstęp bezpłatny), więc trochę czasu spędzam tam. Grupa zbiera się rzeczywiście około 10.00 i wtedy też zaczyna się niespełna dwugodzinna wycieczka.

Najpierw jest część naziemna, a w niej Muzeum Górnictwa. Eksponaty ciekawe chociaż całość taka jakaś ... PRL-wska - dawne ubrania i sprzęty górnicze, minerały, modele maszyn używanych w kopalniach... Przewodniczka ze śląskim akcentem ciekawie opowiada o katorżniczej pracy gwarków i historii górnictwa na tych terenach. Potem zjazd windą 30 metrów pod ziemię. Winda nowoczesna. Do niedawna była starodawna, ale jej koszty konserwacji były tak duże, że nie opłacało się jej utrzymywać, taniej było kupić windę nową. Argument zrozumiały, ale z drugiej strony szkoda, bo widać, że kopalnia i winda nie pochodzą z tej samej bajki. Na dole zimno, wilgotno i ciemno. Przewodniczka włącza światła sukcesywnie, więc oświetlone i to słabo jest tylko to miejsce, gdzie akurat jesteśmy. Reszta ginie w nieprzeniknionych mrokach. Ma to oddać efekt warunków w jakich pracowali dawni gwarkowie. Szkoda jednak, bo widać mało co. (Gdy w domu na komputerze rozjaśnię zdjęcia pojawi się podziemny świat, jakiego tak naprawdę nie widziałam.) Na dole nie ma nadzwyczajnej ekspozycji, ale mimo to jest ciekawie. Można zobaczyć wydłubane w ścianach zagłębienia, w jakich szukano kruszcu, zawał skalny, lej krasowy o kilkumetrowej średnicy, maleńkie wagoniki transportowe, podpory (zarówno nowoczesne wykonane z metalu i jak i dawne wykonane z drewna). Korytarze w wielu miejscach są bardzo wąskie (na jedna osobę) i niskie - kilka razy robię nawet użytek z kasku. Największą jednak atrakcją jest zalany wodą chodnik, który pokonuje się łodziami. Po jego przebyciu jeszcze tylko krótkie przejście szerokim półkolistym chodnikiem i powrót windą na górę.

Po wyjściu z Kopalni biegnę na przystanek, ale niestety nie udaje mi się zdążyć na autobus, jakim miałam jechać do dworca PKP. Kolejny za godzinę, więc ruszam na pieszo chociaż jakiś przechodzień ostrzega mnie, że do dworca daleko, jakieś 4 km. Droga zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Potem jeszcze trochę czekania i podjeżdża autobus jadący w kierunku Sztolni. Wsiadam, ale kierowca mówi mi, że jedzie okrężną trasą i lepiej żebym poczekała na inną linię. Czekam więc jakieś 20 minut. Kierowca następnego autobusu mówi to samo, czyli że trasa długa, okrężna. Ponieważ mam wątpliwości, czy jakikolwiek autobus jedzie trasą nie-okrężną, więc wsiadam. Po drodze roboty drogowe i korki, co wydłuża podróż do ponad 40 minut. W międzyczasie zaczyna lać deszcz.

Do Sztolni prowadzą dwa szyby. Wejścia odbywają się raz jednym, raz drugim. Na chybił trafił wybieram jeden z nich, jak się potem okazuje dobry. Wejście będzie z tego szybu, przed którym stoję, ale .... dopiero za godzinę. Porażka. Jestem zła. Na dodatek cały czas leje, a nie ma się gdzie schować. Sam szyb zamknięty kratą. Przyciskam się więc do muru, aby zmieścić się pod maleńkim daszkiem. Tu pada trochę mniej. W końcu słychać z podziemi głosy. To turyści z wcześniejszej grupy kończą wycieczkę. Wychodzą na powierzchnię, a wraz z nimi przewodnik. Pyta się, kto do Sztolni - jestem tylko ja. No to będzie problem, bo i tu wejście jest w grupach. (Szkoda, że w internecie nie ma takich informacji, bo pozwoliłoby to uniknąć zdziwienia), a jak samemu, to do biletu trzeba doliczyć około 25 zł za przewodnika, a dodam, że sam bilet też najtańszy nie jest. Czekamy jednak w nadziei, że ktoś się pojawi. Tylko kto przyjdzie tu w taką pogodę! Po jakimś czasie pojawia się jednak dwoje ludzi. Czekamy nadal. Nikogo nie ma, więc przewodnik pyta, czy chcemy wchodzić we trójkę (bilet będzie droższy). Chcemy. Kupujemy bilet i wtedy zaczynają pojawiać się inni ludzie. Co chwila więc cena biletu spada w miarę jak opłata za przewodnika rozkłada się na coraz większą ilość osób. Kilka razy dostaję zwrot nadpłaty. Ile ostatecznie wynosi cena, doliczyć się nie mogę. To kupowanie biletów trwa kolejne 20 minut. Niektórzy nie rozumieją, o co chodzi z tą opłatą za przewodnika. Masakra istna! Widzę, że szanse zdążenia na pociąg jakimkolwiek środkiem transportu są małe, ale jeszcze mam nadzieję. Schodzę krętymi, metalowymi schodami na dół. Tam czekają już długie łodzie. Wsiadam do pierwszej, na pierwszą ławkę rzecz jasna, żeby wszystko widzieć i móc robić zdjęcia. Załadowanie łodzi znowu trwa trochę czasu. Zamiast cieszyć się tą podziemna przejażdżką ja myślę jednak tylko o pociągu. Jeśli nie zdążę na ten po 15.00, to do Rajczy dotrę dopiero około 23.00, a na to nie mam ochoty. W końcu na przodzie łodzi staje przewodnik i ruszamy. Łodzie mają napęd "ręczny" tzn. przewodnik napędza łódź odpychając się rękami od ścian. Chodnik długości około 600 metrów zalany jest wodą do wysokości kiludziesięciu centymetrów i jest tak wąski, że łódka co i rusz obija się o którąś ze ścian. Woda ma piekny turkusowy kolor. Poza tym znowu ciemno i zimno. Przewodnik przyspiesza przeprawę jak tylko może, chwilami brak mu tchu. Po około 30 minutach koniec - dopływamy do drugiego szybu. Znowu metalowe, kręcone schody. Oczywiście biegiem. Wypadam na powierzchnię i od razu zamawiam taksówkę. Czekam i czekam, ale nic nie przyjeżdża, a czas leci nieubłaganie. Widzę, że pośpiech nie ma już sensu, bo i tak na pociąg nie zdążę. Rezygnuję więc z taksówki i wsiadam do autobusu.

Reszta podróży to droga przez mękę. Najpierw czekanie na dworcu w Tarnowskich Górach na pociąg do Katowic. W Katowicach około 1,5 h oczekiwania na pociąg do Żywca. Pociąg ma jednak małe opóźnienie i w Żywcu nie dążę już na autobus do Rajczy. W efekcie kolejne godzinne czekanie na autobus odjeżdżający około 21.30. Potem jeszcze czterdzieści minut w autobusie i .... krótko po 22.00 jestem na miejscu. Uff, jak dobrze, że to już koniec...

2 komentarze: